Stoki to dzielnica Łodzi
wybudowana przez Niemców w czasie wojny. Stojące tu budynki były pierwotnie
koszarami, w których hitlerowscy najeźdźcy... koszarowali i robili swoje
hitlerowskie, godne potępienia rzeczy. W budynkach złośliwie – bo inaczej nie
potrafili, zamontowali instalacje kanalizacyjne układające się w kształt
swastyki i instalacje elektryczne z aluminium, bez uziemienia licząc, że kiedyś
te instalacje się popsują przyczyniając się do zgryzoty ludzi, którzy będą tu
mieszkać za siedemdziesiąt lat.
Dobrze złośliwcom, że
przegrali.
W jednym z takich budynków mieszkają państwo Nowak – znajomi
rodziców Najmilszej. Ponieważ są ludźmi, których wiek nie pozwala na rącze
hasanie po drabinach i balansowanie na krzywo ustawionych taboretach z pędzlem lub ścierką w ręku – od czasu
do czasu proszą mnie, żebym wpadł pomóc im w pracach domowych. Dzieje się tak w
ostateczności, ponieważ charakter pana Nowaka nakazuje mu zanim poprosi o pomoc
sprawdzić wszystko samemu. Zrozumiałe – też tak mam. Różni nas tylko wiek i
to, że on jest wesołym gościem, który niczym się nie przejmuje.
Prawie niczym, bo przejmuje się sąsiadami, na
których zwykle narzeka stojąc nade mną i patrząc, czy dobrze robię to, co mam
zrobić. Zaś jego żona piecze wtedy pyszne ciasta, którymi mnie częstuje, a
czasem daje zabrać do domu.
Zapraszają mnie zwykle do
prostych rzeczy: umyć okna, pomalować kuchnię, umyć okna ubrudzone po malowaniu
kuchni, takie tam.
Wyjątkiem było, gdy trzy
miesiące temu chcieli, żebym zburzył ścianę, jednak poinformowałem ich, że moim
zdaniem po takiej zmianie musieliby się liczyć z niespodziewaną wizytą
sąsiadów z góry, wpadających razem z sufitem i nie podjąłem się przeróbki
budynku na kupkę dymiących gruzów, wokół których kręcą się ludzie z kamerami
zadający sobie jedno pytanie „czy jest nadzieja, że to terroryści?”.
Pan Nowak chyba zwątpił wtedy
w moje kompetencje, bo przestali mnie prosić o pomoc...
– Panie i10, potrzebna mi
pana pomoc – ....aż do ostatniego wtorku.
– Co się dzieje panie
Andrzeju?
– W łazience nie ma prądu.
Pomyślałem, że dobrze się
składa – wpadnie parę złotych. Uznając, że płacenie w kiosku pierścionkami ma
szanse powodzenia odwrotnie proporcjonalne do sensu ekonomicznego – wygrany w
konkursie bon na biżuterię dałem Najmilszej. Dzięki temu ona spędza w Aparcie
kilka godzin dziennie zastanawiając się, na co ten bon wydać, bo musi cały
zrealizować za jednym podejściem. A ja nie spędzam. Świetna nagroda dla faceta,
który próbuje znaleźć chwilę dla siebie, jeszcze raz dziękuję.
Ale nieładnie cieszyć się, że
komuś popsuł się prąd w łazience, więc przegoniłem radosne myśli i zadałem panu
Nowakowi najważniejsze pytanie:
– A będzie ciasto?
Uliczki na Stokach mogą
przypominać londyńskie miasteczko komuś, kto nie ma pojęcia jak wygląda
londyńskie miasteczko lub ładnie pomalowane koszary komuś, kto był w ładnie
pomalowanych koszarach. Do Nowaków mam jedną ulicę i spacer przez park,
najsensowniejsze miejsce w Łodzi, oczywiście jeśli nie liczyć momentów, w
których człowiek cierpi na niedobór decybeli. W parku jest górka. Rok temu zimą
kilka razy byłem pozjeżdżać z niej na sankach, rzecz jasna, późnym wieczorem, żeby nie robić
sobie wstydu przed dzieciakami. W tym roku nie byłem, bo nie mam swojej armatki
śniegowej.
Wychodząc na szczyt górki
widzimy boisko typu Orlik, tu znowu: do jesieni zeszłego roku miejsce gier i
zabaw sportowych na poziomie amatorskim, mnóstwo ludzi biegających, kopiących piłkę, rzucających różnymi sportowymi przedmiotami, lub po prostu opalających się, a od jesieni – dzięki prostemu
otoczeniu boiska stalowym płotem i postawieniu stróża – wyłącznie na poziomie
wyczynowym i od czasu do czasu biega jeden facet, w dodatku tak szybko, że go nie widać.
Panta rei i to nie zawsze w
dobrym kierunku.
Za boiskiem, w bok od
charakterystycznej kępy drzew, która straszy, stoją bloki. W jednym mieszkają
Nowakowie.
– Pan wejdzie! – dobiegło z
mieszkania po moim pukaniu – uwaga na kota!
Kot Nowaków lubi uciekać z
domu i całymi dniami wałęsać się po okolicy, najchętniej w pobliżu charakterystycznej
kępy drzew. Nigdy mu się to nie udaje, ucieka tylko na parę godzin, ma bowiem cechę, która powoduje, że ktoś z sąsiadów znajduje
zwierzaka i odnosi właścicielom. Przez jakąś wadę krtani bardzo dziwacznie
miauczy. Normalnie, jakby kogoś mordowano.
Nowaka znalazłem siedzącego w
łazience przed rozgrzebanym gniazdkiem:
– No patrz pan, panie i10. Na
elektryczności, to rozumie pan...– pogrzebał śrubokrętem w gniazdku.
– ...na elektryczności... –
powtórzył i pochylił się z entuzjazmem dzięcioła, widzącego wyjątkowo
apetycznego robaka. Wsadził śrubokręt.
– ...to proszę pana... –
pokręcił ręką, huknęło, błysnęło i wywaliło korki.
– ...ja się w ogóle nie znam.
– dokończył rozganiając ręką dym. – Ale jak tak robię, to wywala korki. Dobrze,
żeś pan przyszedł.
Stękając podniósł się i podał
rękę.
– A próbował pan, panie
Andrzeju nie wtykać śrubokręta w gniazdko? Może to by pomogło?
– Coś pan, nie chodzi o
śrubokręt. Cokolwiek tam wkładam, wywala korki.
Stanął mi przed oczami szereg
przedmiotów, które Nowak mógłby próbować wepchnąć do gniazdka. Straszna wizja.
Otrząsnąłem się z niej wkręcając nowy bezpiecznik. Dobrze, że wziąłem.
– Czyli co? – spytałem.
– Co co?
– Czyli co pan tam wkłada?
– To! – potrząsnął mi przed
nosem sznurem prowadzącym do czającej się koło wanny radzieckiej pralki
automatycznej Leningrad, ładowanego od góry potwora. W wyobraźni zobaczyłem
zimowy plener, szereg radzieckich żołnierzy stojących przy pralkach, ładuj,
ognia! Ciekawe, którędy wypadają łuski...
– I nie działa?
– Nie... – pan Andrzej
pochylił się do gniazdka –... już wiem, muszę złączyć te druty.
– Nie może pan łączyć tych
drutów... – powiedziałem chwilę później wkręcając kolejny korek – ...gołymi
rękami. Nic panu nie jest?
Przyjrzał się swoim
przydymionym palcom.
– Nie, nie. Dużo pan wziąłeś
tych bezpieczników? – nie patrząc na mnie sięgnął do kieszeni.
– Niech pan zostawi panie
Andrzeju, krzywdę pan sobie zrobi – wyjąłem mu z rąk widelec. – Próbował pan tę
pralkę włączać do jakiegoś innego gniazdka? – wyjąłem z torby przedłużacz i poszukując kontaktu zajrzałem za omawiane osiągnięcie radzieckiego przemysłu
łazienkowo-militarnego. Z tyłu ustrojstwa wystawał pęk kabli sprawiający
wrażenie, że powinien być do czegoś podłączony.
– A co tu było – pokazałem
palcem.
– Pilot.
– To jest pralka na pilota?!
– Nie i10, kochanieńki, nie
taki pilot. Tamtędy – pokazał palcem – kabel szedł do wyłącznika w pokoju i
żona mogła sobie włączać albo wyłączać. Niestety, dawno się spaliło –
westchnął.
Tymczasem zapach spalonej
elektryczności połączył się z zapachem ciasta, co przyciągnęło panią Nowakową.
Pociągnęła nosem i uspokoił ją dopiero widok przypalonych palców męża.
– Ta pralka nie wyłącza się
sama? – czegoś nie rozumiałem.
– W nocy. Głośno chodzi. Żeby
nie trzeba było wstawać – lokalna mistrzyni wypieków posiada też umiejętność
używania wybitnie zerojedynkowych wypowiedzi.
Problemem okazała się stara
aluminiowa instalacja. Jeden kabel się zagrzał nadpalając izolację drugiego i
faza pojawiała się na ścianie. Brak uziemienia był przyczyną wywalania korków podczas użycia gniazdka, zamiast przed. Dziwne, tak jak to, że chałupa nie
poszła z dymem. Ściany wypełnione trzciną może i spełniały standardy PPOŻ
trzeciej Rzeszy, ale w dzisiejszych czasach inspektor nadzoru budowlanego najpierw
bardzo długo pukałby się w czoło, zanim wyjaśniłby budowlańcom, dlaczego mają
budynek zburzyć i zacząć od początku*.
– Panie Nowak, mówiłem panu,
tu trzeba całą instalację wymienić.
– Nie trzeba, panie i10
kochany, nie trzeba. Zrób pan tylko tak, żeby działało i już.
To zrobiłem. Nawet inspektor
nadzoru budowlanego nie mógłby się przyczepić**. Podciągnąłem po ścianie nowy
kabel od bezpieczników do gniazdka, stare gniazdko odciąłem w puszce, a gdy
Nowak zaczął się zastanawiać, jakie korzyści może przynieść podłączenie nowego
kontaktu ze starym, na wszelki wypadek dodatkowo je zagipsowałem. Pewnie
wydłubie gips.
Pani Nowak zawinęła mi
kawałek ciasta „na później”, od jej męża wziąłem pięć dych, bo po znajomości i żegnając się potwierdziłem, że jestem całkowicie pewien, że zburzenie
„niepotrzebnej ściany” nie jest warte ofiar, które trzeba by było ponieść
zwłaszcza, że byłyby to ofiary z ludzi.
– Są jacy są, ale jednak
sąsiedzi panie Andrzeju – zakończyłem i wyszedłem.
A w domu Najmilsza
powiedziała, że bonem Apartu to mogę się wypchać, bo ona nie ma pojęcia, co
kupić i muszę jej towarzyszyć. Żeby trochę przedłużyć labę podpowiedziałem,
żeby na takie zakupy spróbowała wziąć Monisię.