Jakiś czas temu pracowałem w najlepszej w
Polsce firmie sprzedającej odżywki dla sportowców. Piszę, że jest najlepsza w
Polsce, bo tak jest, nie dlatego, że mi za to zapłacili.
Znaczy – zapłacili, ale gdy tam
pracowałem. Zajmowałem się sprzedażą przez internet, zrobiłem opisy na Allegro, napisałem mailing...
Nie są jednak najlepsi, bo ja zrobiłem im
mailing. Absolutnie. Są najlepsi, bo znają się na tym, co sprzedają, jak nikt.
Pracując w tej firmie parę lat siłą rzeczy
liznąłem nieco tej wiedzy. Dzięki temu od czasu do czasu łapię fuchę –
mianowicie jak chłopaki wyjeżdżają, chorują lub najnormalniej w świecie popiją
– proszą mnie, żebym parę godzin postał w sklepie zastępując tego, co
zachorował, wyjechał albo ma takiego kaca, że "w ogóle szkoda gadać i
żałuj i10, że cię nie było".
W takich sytuacjach żałując, że mnie nie
było, jadę do sklepu i parę złotych wpada. Tak wygląda dorabianie na bezrobociu.
I tak było w poniedziałek.
– Dzwonili do ciebie, oddzwoń – Najmilsza
podała mi telefon razem z kluczykami.
– Po co brałaś mój telefon? – nie muszę
pytać, po co brała samochód, bierze tylko jak jeździ do rodziców, bo blisko.
– Nie mogłam znaleźć swojego, a mogłam
potrzebować zadzwonić.
No tak robi. Nauczyłem się przeczołgiwać
nad tym do porządku dziennego.
– Było se sygnał puścić – wyburczałem
wystukując ostatnie połączenie.
– i 10, żałuj, że cię nie było,
przyjedziesz stanąć w sklepie? – wyjęczał głos w słuchawce.
No ba! W zeszłym tygodniu obtłukłem
młotkiem zlewozmywak*, Najmilsza mówi, że za dużo tych obtłuczeń,
musimy kupić nowy, kasa się przyda!
Sklep leży w centrum miasta, jest otoczony
wierzbami a przed wejściem płynie rzeka, w której dzieci bawią się z
łabędziami, a pomiędzy nimi pływają delfiny. Żartuję, to Łódź. Żadnych drzew,
beton i tramwaj, jak dzieci to tylko przebiegające niebezpiecznie przez
przejście dla pieszych, a delfiny prawie nigdy.
Tylko centrum miasta się zgadza.
Kolega na moją propozycję „zapalenia zanim
pójdzie” zrobił minę wojującego ekologa, któremu zaproponowano udział w
polowaniu na rzadki gatunek ślimaka. Z bronią półautomatyczną.
- i10, oszalałeś? – wychrypiał. - Ty wiesz
jak jak się czuję? – i wyczołgał się ze sklepu.
Faktycznie musiała być impreza. Nie byłem
pewien, czy mu zazdrościć, czy współczuć.
Dzień był normalny, klientów sporo,
opowiem o trzech.
Co zaskakująco często przydarza się w
takim sklepie to nietypowi klienci. Nawet jest specjalna lista. Wszystkie
pozycję zajmują kobiety, na przykład ta z pierwszego miejsca chciała kupić
trutkę na myszy, ta z drugiego cegły szamotowe.
Tego dnia miałem kolejne dwie.
Pierwsza pani poprosiła o niebieską,
akrylową, dobrze kryjącą.
Dość częsta pomyłka, nie wpisywana na
listę najdziwniejszych pytań, bo widoczne przez witrynę kubły z odżywkami
przynajmniej raz dziennie kojarzą się komuś z pojemnikami na farbę, a regały
wypełnione tymi wszystkimi pojemnikami, pojemniczkami i pudełeczkami
rzeczywiście wyglądają jak skrzyżowanie apteki z alejką, która w markecie
budowlanym jest oznaczona znakiem radioaktywności lub planszą "chemia do
zdzierania lakierów".
Wyprowadziłem klientkę z błędu, nie mamy
farb tylko odżywki, po farby najbliżej będzie tu i tu. O dziękuję bardzo, ależ
nie ma za co, rzuciliśmy sobie w twarz kilkoma uprzejmościami, po czym pani
zapytała o jakiś środek na odchudzanie, ale że nie uprawiała sportu
ustaliliśmy, że wróci jak tylko zacznie jakiś uprawiać. Może wróci, może nie
wróci, wyszła zadowolona.
O ile pytania o materiały
malarsko–budowlane padają dość często, choć nie na tyle, żeby wprowadzić ten
dodatkowy asortyment do sprzedaży, to kolejna nietypowa klientka wprawiła mnie
w niemałe osłupienie. Była to starsza, bardzo elegancka kobieta.
– Poproszę coś dla mojego Piotrusia –
powiedziała stając w drzwiach. - Byle nie to co ostatnio, bo nie chciał żreć.
Pierwsza myśl – przysłał ją wybredny
wnuczek robiący masę. Sam mógł skubaniec przyleźć, a nie babcią się wysługuje!
Druga myśl – ale co chce kupić? Pewnie odżywkę, a tego są setki - więcej
białka, mniej białka, z dodatkami, bez dodatków, smaki też są różne, który
konkretnie nie przypadł do gustu wyrodnemu Piotrusiowi? Nie zgadnę.
– Piotruś napisał jakąś kartkę?
Zapadło milczenie. W ciszy klekotał
wiatrak zamontowanej nad drzwiami nagrzewnicy. Patrzyłem na babcię, babcia
patrzyła na mnie. Głucha może?
– Co? – odezwała się pierwsza.
– Czy Piotruś napisał, co ma pani kupić? –
starałem się mówić głośno i wyraźnie – Albo powiedział? Mamy sporo środków –
wskazałem za siebie palcem z miną, wyrażającą żal, że mamy aż tyle środków – i
sporo smaków.
– Mój kot nie pisze i nie mówi – to był
głos osoby, która nie pozwoli robić z siebie wariatki.
Wyjaśniłem, co sprzedajemy – karma dla
ludzi, nie dla zwierząt. Pośmialiśmy się z pomyłki i oczywiście babcia zapytała
mnie o coś na odchudzanie**.
Eh, kobiety.
Ostatni nietypowy klient mógłby być
Piotrusiem. W sensie, że wnuczkiem tej babci, gdyby jakiegoś miała***
Chłopak miał może piętnaście, może
siedemnaście lat.
– Czy są witaminy albo steki?
Wybór między witaminami albo
"stackami" to tak jak wybór między zakupem worka marchwi albo Matiza.
Jedno nie wyklucza drugiego. Czasem wręcz trzeba użyć obu, zwłaszcza jeżeli
wybieramy się zapolować na króliki.
Witaminy to witaminy. Steki to kawałki
mięsa. Jemu, rzecz jasna, chodziło o "stacki" czyli mieszaniny
związków kreatyny ze związkami argininy. Wywołują one w organizmie nadprodukcję
tlenku azotu, co prowadzi do rozszerzenia naczyń krwionośnych, lepszego
ukrwienia... dobra, zostawmy to. W skrócie – rzecz jest na masę i wymawia się
stak lub stejk, ale kolega, który chciał, żebym stanął w sklepie nie powiedział
"ej i10, przyjdź do sklepu pouczyć ludzi wymowy"****. Tu chodzi o sprzedaż.
– Są jedne i drugie.
Nie pociągnął tematu. Pokiwał głową, że
dobrze, że są albo, że zrozumiał i dalej skakał wzrokiem po półkach. Gdy
skakał, do sklepu wchodzili i wychodzili klienci. Aż w końcu, gdy wszyscy wyszli
chłopak zbliżył się ponownie:
– A gainery są?
Gainery to mieszanina... Gainery też są na
masę.
– Są.
Znowu pokiwał głową. Czyli fajnie, że są
gainery.
Nie pytam klientów "czy w czymś
pomóc", nie zagaduję, nie zaczepiam, nie ponaglam. Sklep jest mały, półki
pod sufit zastawione towarem, jeśli ktoś chce się porozglądać – śmiało może.
Sprzedawca jest łatwo zauważalny, jeśli komuś nieśmiałość nie pozwala go
zapytać – to nie jest nieśmiałość tylko schizofrenia, a schizofreników lepiej
nie zagadywać.
Więc sobie usiadłem do komputera. Ciekawe
co w Blogu Roku, może Epizody wejdą do finału?
Podszedł, zanim zdążyłem sięgnąć po mysz.
– Proszę pana.
– Słucham? – wstałem.
– Macie sterydy?
Pewnie, że po zachowaniu można poznać, że
przyszedł zapytać o doping. Zawsze można poznać. To nie jest nietypowe pytanie.
Co jakiś czas pojawiają się małolaci próbujący pójść drogą na skróty. Gdzieś
przeczytali, ktoś podpowiedział, czekają aż sklep będzie pusty i czasem
zapytają, a czasem nie zapytają.
Lepiej jak zapytają.
Sklepy z odżywkami kojarzą się wielu
osobom ze sterydami*****.
Skojarzenie logiczne i całkowicie, absolutnie błędne. W takich sklepach można
kupić suplementy diety, produkty spożywcze do wzmożonego wysiłku, takie jakby
żarcie dla kosmonautów, ale nie sterydy.
Bo sterydy mogą zaszkodzić. Zwłaszcza w
młodym wieku. A już w połączeniu z alkoholem to w ogóle, a przecież to są
młodzi ludzie, więc „jak to zero alkoholu?”. Co najważniejsze pozaapteczna
sprzedaż sterydów jest nielegalna******
.
Wyjaśniłem to chłopakowi, powiedziałem, co
mu grozi, roztoczyłem obraz sparaliżowanej, pokrytej krostami psychicznie
chorej tragedii i zaproponowałem dość sensowną alternatywę. W sumie pogadaliśmy
ładnych parę minut poszedł sobie, nie wiem, czy mi uwierzył, ale jak mówiłem o
wypadającyh włosach i utracie uzębienia zrobił się blady, a wychodząc zapewnił,
że następnym razem prędzej przypali sobie usta żelazkiem niż wypowie słowo
zaczynające się na „st”.
Po wyjściu młodego przyjechała dostawa.
Cholerne trzy tony białka. Ładnie
poukładane na palecie, a drzwi wąskie – bite dwie godziny nosiłem (tym razem
żałując, że mnie nie było).
Do Matiza wsiadałem z rękami do ziemi.
Udało mi się je skurczyć mniej więcej w połowie drogi do domu, gdy okazało się,
że Najmilsza rano nie dolała benzyny, bo się spieszyła.
Do stacji miałem niewiele, może pół
kilometra, tylko niewielka część pod górkę, a że szczęśliwie jeżdżę najuboższą
wersją Matiza pozbawioną pancernej podłogi i kuloodpornych szyb – dałem radę.
Wczołgawszy się do domu padłem na fotel.
– i10, jest bardzo ważna sprawa. –
powiedziała Najmilsza, która moim widokiem przejęła się mniej więcej tak jak ja
informacją, że Doda nie wyłysiała.
– Co się stało? – odkręciłem głowę w jej
stronę, z oczami wlepionymi w ekran. Trwały skoki drużynowe, a prowadzący
biadollił, że Żyła się za dużo śmieje. Cholerny zazdrośnik.
– Nie mogłam się ciebie doprosić –
kontynuowała ta, dla której kiedyś byłem gotów codziennie się golić – i wiesz
co zrobiłam? Słuchasz mnie w ogóle?
– Co się stało? – wolno reagowałem, bo
Stoch siadał na desce. Żeby się nie poślliznął i nie zleciał to będzie dobrze.
– Zmieniłam żarówkę! – Najmilsza trzymała
się tematu jak pijany latarni, a Stoch leci, leci, leci...
– Sama? – aż doleciał... do księżyca. Nie
będzie piątego medalu.
– Tak!
– Brawo – mruknąłem – powinni o tym
napisać w gazetach. - Przełączyłem program i na ekranie
pojawiła się reklama jakiegoś środka do mycia naczyń, w której w celu
stworzenia we mnie wrażenia, że to, co mówią aktorzy jest prawdą zaproponowano,
żebym zaprosił ekipę do siebie. Prościej było w tle pokazać lekko
obtłuczony zlewozmywak, odstający kafelek albo krzywo przykręcony uchwyt do
drzwiczek.
Medalu za drużynowe skoki nie będzie, ale
i tak jest fajnie. I wolę rechoczącego Żyłę, który nie wygrywa od wygrywającego
Żyły, ponurego jak Ahonen w żałobie.
Babcia z żarciem dla kota trafiła na
sklepową listę zwyciężczyń tuż za trutką na myszy i wykorzystując tę wymagającą
uczczenia okazję umówiliśmy się z chłopakami ze sklepu, że piątkowy wieczór spędzimy w męskim,
starającym się nie stronić od alkoholu gronie. Tym razem nie będę żałował, że
mnie nie było.
Najmilsza sprawi, że będę żałował, że byłem.
Tweetnij